sobota, 17 lutego 2018

Kompleks Izraela - kiedy sojusznik okazuje się wrogiem

Reakcje wielu polskich polityków i publicystów przypominają wyrzuty mało rozgarniętej nastolatki wykorzystywanej przez starszego i doświadczonego kobieciarza, głoszone w tonie zawodu miłosnego. Narracja ta może skłaniać do dwóch wniosków. Albo nasze elity rządzące same uwierzyły we własną propagandę o „sojuszniczym” Izraelu, albo nawet jeśli nie wierzyły, to z jakiegoś powodu nie wyobrażały sobie możliwości twardego przeciwstawienia się Izraelczykom, bały się tego, z uporem uważały to za niewskazane.

Gremialny atak izraelskich polityków i mediów na Polskę w całej jaskrawości ilustruje jałowość proizraelskiej polityki kolejnych rządów III RP, szczególnie gorliwie realizowanej przez rządy Prawa i Sprawiedliwości. Atak ten zwiastuje zagrożenie jakie dla interesów Polski może stanowić Izrael.


Agresywna kampania zniesławiania Polski jaka wybuchła w Izraelu została uruchomiona z najwyższego szczebla politycznego, przez byłego ministra, lidera jednej z parlamentarnych partii Jaira Lapida, piszącego „były polskie obozy zagłady”. Podjęli ją natychmiast premier Binjamin Netanjahu , ministrowie, liderzy partii politycznych. Od prawicy, przez liberałów po Partię Pracy. Podobnie szeroką falangą uderzyły w Polskę izraelskie media. „Gazety w państwie żydowskim stanęły w 100 procentach za wybranymi przedstawicielami [Izraela] w ich krytyce pod adresem Warszawy za to, co jest nazywane próbą zafałszowania historii” – chwalił się „Times of Israel”. Padły pod adresem narodu polskiego najcięższe oskarżenia.

Gdy w sobotę deputowany Lapid i Netanjahu rozpoczęli ten, prowadzony w niezwykle agresywnym tonie, atak napotkali nie na opór, lecz na rozpaczliwe pojękiwania ze strony polskich polityków i publicystów. Po sobotnim, łamiącym wszelkie zasady dyplomacji, przeniesieniu tego ataku na terytorium Polski przez izraelską ambasador Annę Azari, która wyraziła roszczenia do wtrącania się w pracę ustawodawczą polskiego parlamentu, marszałek Senatu postanowił uczynić zadość tym roszczeniom, ogłaszając w niedzielę przed południem coś co można uznać za konsultacje z przedstawicielem obcego państwa. Co ważne Stanisław Karczewski zaznaczył, że będzie „wyjaśniał” sobie z Azari brzmienie projektu nowelizacji ustawy o IPN jeszcze przed rozpoczęciem jego procedowania przez Senat. Także szef Gabinetu Prezydenta Krzysztof Szczerski ogłosił w niedzielę  oficjalnym komunikatem spotkanie z Azari „w celu omówienia sytuacji związanej z dyskusją wokół nowelizacji ustawy o IPN”.

Tego samego dnia  wiceminister spraw zagranicznych Marek Magierowski prosił o „obniżenie temperatury dyskusji”. Prosił najpewniej Izraelczyków, bo z polskiej strony, zarówno czynników oficjalnych, jak i mainstreamowych mediów, nie padły wówczas jeszcze żadne zdecydowane słowa. W obliczu tak agresywnej nagonki, wiceszef naszej dyplomacji twierdził tylko, że „Izraelczycy chcą kontynuować dialog”. Jego bojaźliwa reakcja martwi szczególnie w kontekście wtorkowych informacji wielu mediów, iż to właśnie Magierowski ma zostać ambasadorem w Izraelu. Minister spraw zagranicznych Czaputowicz nie zaprzeczył tej pogłosce.

Niemrawa reakcja władz opierała się na przekazie, że mamy jakoby do czynienia z niewinnym nieporozumieniem, a politycy izraelscy po prostu nie zdają sobie sprawy z rzeczywistej zawartości ustawy. Trudno stwierdzić dlaczego prominenci próbowali chwytać się tego tłumaczenia, skoro już dzień później wyszło na jaw, a wyjść musiało, że izraelska ambasador jeszcze w sierpniu 2016 roku była konsultowana w sprawie brzmienia ustawy przez podsekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości Marcina Warchoła. W czwartek portal wPolityce opublikował przeciek z tego resortu, z którego wynika, że od sierpnia 2016 roku jego przedstawiciele komunikowali się w sprawie nowelizacji z dyplomatami USA, Izraela i organizacjami żydowskimi.

Atak całej izraelskiej elity

Izraelczycy byli więc od dawna informowani czy wręcz nagabywani przez polskie władze. „Okazuje się bowiem, że projekt ustawy o IPN był konsultowany ze stroną izraelską od dwóch lat i nie miała ona do niego żadnych zastrzeżeń. Mało tego, pod wpływem izraelskich uwag zostały wniesione do nowelizacji poprawki, jakich życzyli sobie Żydzi” – przyznał na łamach portalu wPolityce, skądinąd sympatyzujący z Izraelem publicysta, Grzegorz Górny. To tylko udowadnia, że atak na Polskę został przez Izraelczyków przygotowany i przeprowadzony na zimno, z pełną konsekwencją, z określonym celem politycznym na poziomie państwowym a nie w celu lewarowania pozycji w sondażach tego czy innego izraelskiego polityka.

Mimo tego minister Łapiński, sekretarz stanu Kancelarii Prezydenta sugerował jeszcze w niedzielę, że izraelska nagonka jest w gruncie rzeczy incydentem związanym z izraelską kampanią wyborczą. Podobne sugestie zawarł w swoim artykule w „Rzeczpospolitej” Jerzy Haszczyński. Publicysta wyraził też nadzieję, iż Polskę w walce o prawdę historyczną wesprze Ronald Lauder, szef Światowego Kongresu Żydów, bo tak obiecał w wywiadzie trzy lata wcześniej. Dzień później Kongres przyłączył się do ataku na polskich parlamentarzystów.
Znajdujący niemal zawsze ciepłe słowa dla rządu politolog Norbert Maliszewski sugerował w niedzielę w programie TVP Info „Bez retuszu”, że wystąpienia Lapida i Netanjahu „to wyjątek”. Tymczasem ostro atakowali nasz kraj reprezentanci wszystkich głównych sił politycznych Izraela. Rzecznik izraelskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych Emmanuel Nahshon napisał na Twitterze, że to „zadziwiające, iż polska ambasada próbuje nas pouczać w sprawie pamięci o Holocauście”. Znacznie ostrzej uderzył w nasz kraj izraelski minister wywiadu  Yisrael Katz pisząc – „nowe prawo polskiego rządu jest po to by zaprzeczyć odpowiedzialności Polski za masakrę do jakiej doszło na jej własnym terytorium. Nigdy nie zapomnimy i nie wybaczymy”. Twierdzenia o odpowiedzialności całego narodu polskiego za holokaust Katz powtórzył w czwartek. Przewodniczący opozycyjnej lewicowej Partii Pracy Avi Gabbaj stwierdził, że „decyzja [polskiego Sejmu] ośmieli negujących holocaust na całym świecie do rozprzestrzeniania kłamstw. Ignorowanie historii nie zmienia jej”.  Lider klubu parlamentarnego tej partii w Knesecie Isaak Herzog uznał zakaz obciążania narodu polskiego odpowiedzialnością za ludobójstwo na Żydach za „błędny moralnie i merytorycznie” , który jest „częściowym negowaniem Holocaustu”, i jako taki „nie powinien  zostać uchwalony”. Herzog wyraził nadzieję, że nowa polska ustawa „zostanie zniesiona szybko przez polski rząd i parlament”. To tylko krótki przegląd, który ostatecznie podsumowuje informacja ze środy: 61 deputowanych w 120-osobowym izraelskim parlamnecie – Knesecie zadeklarowało poparcie dla projektu ustawy, na mocy której Polska zostałaby oskarżona o negowanie Holokaustu, jeśli przyjmie nową ustawę o IPN. Poparcie zadeklarowali zarówno politycy koalicji rządzącej jak i opozycji. Trzeba zatem zdać sobie sprawę, że atak na Polskę jest atakiem całej izraelskiej elity politycznej i opiniotwórczej.

Zawód miłosny

W obliczu izraelskiej nagonki na Polskę niemal wszyscy politycy obozu rządzącego, a także sympatyzujący z nimi publicyści odmieniają przez wszystkie przypadki słowa „zaskoczenie” i „zaskakujący”. Sobotnie wystąpienie izraelskiej ambasador „zostało przyjęte nie tylko z dużym zaskoczeniem, ale i smutkiem” – powiedział w niedzielę szef kancelarii premiera Michał Dworczyk. Zaznaczmy, że polityk ten w ciągu dwóch lat zdążył już być wiceministrem spraw zagranicznych oraz wiceministrem obrony.
Deklarowanemu zaskoczeniu towarzyszyło żałosne w swym wydźwięku biadolenie, którego, jakby nie patrzeć, adresatem byli izraelscy politycy, mające sugerować, by łaskawie nie nadwerężali oni „dorobku pojednania” czy „sojuszu”. Grzegorz Górny napisał na portalu wPolityce o ludziach „którzy od lat sympatyzują z Izraelem i są entuzjastami dialogu”, którzy są teraz „zszokowani”. Jak podsumował Górny, „oni po prostu naprawdę wierzyli w to pojednanie, a teraz czują się cynicznie oszukani i wykorzystani”. Tego typu reakcje tak wielu polityków i publicystów przypominają wyrzuty mało rozgarniętej nastolatki wykorzystywanej przez starszego i doświadczonego kobieciarza, głoszone w tonie zawodu miłosnego. Narracja ta może skłaniać do dwóch wniosków. Albo nasze elity rządzące same uwierzyły we własną propagandę o „sojuszniczym” Izraelu, albo nawet jeśli nie wierzyły, to z jakiegoś powodu nie wyobrażały sobie możliwości twardego przeciwstawienia się Izraelczykom, bały się tego, z uporem uważały to za niewskazane.
Można sobie wyobrazić, że obie te odpowiedzi są prawdziwie. W różnej proporcji w stosunku do różnych polityków czy publicystów. Naiwny, ideowy prosyjonizm, uzasadniany wręcz nierzadko wątkami religijnymi, jak ma to miejsce w przypadku niedawnych enuncjacji Tomsza Terlikowskiego na łamach „Do Rzeczy”, miesza się u nich z przekonaniem, że utrzymanie przychylności władz Izraela jest polityczną koniecznością. Takie właśnie wnioski przebijały z opublikowanego w niedzielę artykułu tuza wśród prorządowych publicystów, jakim jest redaktor naczelny tygodnia „wSieci” Jacek Karnowski. Poradził w niedzielę na swoim portalu naszemu rządowi by „nie wytaczać dyplomatycznych armat przeciw Izraelowi” i z rozbrajającą szczerością zalecał by „udawać”, że izraelscy politycy po prostu są „niedoinformowani”. Warto dodać, że po wybuchu kryzysu w relacjach polsko-izraelskich redakcja wPolityce zablokowała możliwość dodawania komentarzy pod artykułami. Najwyraźniej przestraszyła się reakcji czytelników na tego rodzaju enuncjacje jak te zawarte w tekście Karnowskiego.
Dopiero w niedzielę popołudniu padła deklaracja rzeczniczki partii rządzącej Beaty Mazurek, która zadeklarowała – „nie będziemy zmieniać żadnych przepisów w ustawie o IPN. Mamy dosyć oskarżania Polski i Polaków o niemieckie zbrodnie”. Za nią nastąpiły wreszcie bardziej stanowcze reakcję polityków strony rządowej. Prezydent Andrzej Duda milczał przez dwa dni. Dopiero, w czasie swojego poniedziałkowego wystąpienia w Żorach, stanowczo zaprzeczył odpowiedzialności narodu polskiego za holocaust – „Nigdy nie zgodzę się, byśmy my jako naród, czy Polska jako państwo, byli oczerniani poprzez zakłamywanie prawdy historycznej i poprzez fałszywe oskarżenia. W ostatnich dniach pod adresem naszego kraju i naszego narodu padło ich stanowczo zbyt wiele, żeby można było przejść nad tym obojętnie”.
Przez te kilkadziesiąt godzin, które upłynęły do deklaracji Mazurek jedynie premier Mateusz Morawiecki próbował na Twitterze po angielsku prostować kłamstwa izraelskich polityków. Jak pokazują statystyki hasztagów na tym portalu, zainicjowane przez Izraelczyków i chętnie podchwycone w USA #polishdeatdcamps zdecydowanie przytłoczyły reakcję polskich użytkowników, która była spóźniona i niezborna. Zasięg hasztagu #PolishDeathCamps przekroczył 23 mln i podały go najbardziej wpływowe media. Zasięg #GermanDeathCamps wyniósł jedynie 1 mln, głównie w naszym kraju.  Można w tym kontekście jedynie zadać pytanie co w tym czasie robiły agendy publiczne, w tym dotowana grubymi miliona Polska Fundacja Narodowa, która wszak miała interweniować właśnie w tego typu sytuacjach.

Argumentum ad agentum

Nie ma żadnych wątpliwości, że sympatyzujące z Prawem i Sprawiedliwością media próbowały w większej części tonować krytykę wobec Izraela i pacyfikować odruchy sprzeciwu wobec stanowiska Tel Awiwu. W ramach tej pacyfikacji część prorządowych mediów uciekła się do swojego ulubionego sposobu dezawuowania tych, którzy mają inne zdanie czyli do argumentum ad agentum. 
Jak niemal zawsze taki tryb polemiczny włączył redaktor naczelny „Gazety Polskiej Codziennie” Tomasz Sakiewicz. Nie dziwi zresztą gorliwość z jaką szef tego tabloidu zabrał się za mistyfikowanie rzeczywistości. Wszak to ten tytuł jest trybuną nie tyle proizraelskiej narracji co bezwstydnej propagandy. Sakiewicz przypisał „jeden z najsilniejszych w historii propagandowych ataków na Polskę” głównie opozycyjnym mediom, rozwijającym ten atak „przy rosnącym udziale Moskwy i Berlina”. O odpowiedzialności izraelskich polityków nie napisał wprost ani słowa. Nie zapomniał natomiast ogłosić, że za napięcie w stosunkach Polski i Izraela odpowiada „wzrost rosyjskich wpływów” w drugim z tych krajów. Sakiewicz dokonuje nawet samobiczownictwa na własnym środowisku pisząc, iż „nałożyła się tu jeszcze zupełnie fatalnie data nowelizacji ustawy o IPN-ie, co część Żydów odebrała jako celowe podgrzewanie nastrojów”. Jak widać szef „Gazety Polskiej Codziennie” tak bardzo liczy się z mniemaną wrażliwością Izraelczyków, że gotów jest poważyć się na coś, co zdarza mu się nader rzadko – krytykę posłów PiS. Podsumował swój artykuł strasząc Polskę i Polaków – „eskalacja tego konfliktu może spowodować międzynarodową izolację Polski, ograniczenie amerykańskiej pomocy”. Oczywiście gdyby był konsekwentny, Sakiewicz musiałby mianem agentów Putina określić samego premiera Izraela i czołowych izraelskich polityków, którzy z rozmysłem odpalili konflikt z Polską. Nie szukajmy jednak logiki w zakłamanej a zarazem kuriozalnej narracji, której jedynym celem jest manipulowanie opinią publiczną. „Gazeta Polska Codziennie” osiągnęła nowy poziom w tej sztuce, gdy w swoim pierwszym od wybuchu izraelskiej nagonki, poniedziałkowym numerze postanowiła ogłosić na swojej pierwsze stronie wielkim tytułem – „Środowiska żydowskie bronią Polski”.
Niestety tego typu manipulacja okazała się częściowo skuteczna. Gdy Młodzież Wszechpolska, Obóz Narodowo-Radykalny i Ruch Narodowy zapowiedziały swoją demonstrację pod ambasadą Izraela, która miała odbyć się w środę, natychmiast w dość masowej skali pojawił się zarzut, że taka manifestacji może paść ofiara prowokatorów czy manipulacji w medialnym przekazie. Trudno uznać tego typu zarzuty. Próbom zmanipulowania może być poddany każdy akt protestu wobec działań Izraela. Dość wspomnieć, że nawet masowe wpisy Polaków na portalach społecznościowych, w ogromnej większości wyważone i kulturalne, przez część mediów izraelskich i zachodnich zostały potraktowane en bloc jako antysemickie. Absurdalnym jest również obawa przed prowokacją bo w takich kategoriach można potraktować kilkudniowe działania władz Izraela, który i tak już osiągnął swoje cele propagandowe. Publicyści trzęsący się nad możliwością prowokacji pod ambasadą Izraela, nigdy nie domagali się zakazywania demonstracji pod równie wrażliwymi pod względem politycznym i będącymi zawsze pożądanym celem wyrażania niezadowolenia ambasadami USA czy Rosji, szczególnie wtedy, gdy pod hasłami zamachu w Smoleńsku, pod placówką tej ostatniej protestowali członkowie Klubów „Gazety Polskiej”. Trudno sobie wyobrazić by ktokolwiek próbował w Polsce blokować protesty pod rosyjską ambasadą, gdyby po raz kolejny rosyjskim politykom przyszło do głowy głosić kłamstwa o rzekomej „eksterminacji” sowieckich jeńców w Polsce po wojnie 1920 roku. Jednak jak się okazało władze Polski uznały, że Izraelczykom wolno więcej.
Za skandal i niebezpieczny precedens należy uznać oficjalne uniemożliwienie manifestacji narodowców przez wojewodę mazowieckiego, który postanowił obstawić szczelnym kordonem cały fragment ulicy przy której znajduje się izraelska ambasada. Zakaz tej manifestacji, był dobitną demonstracją fałszywości retoryki o „wstawaniu z kolan” w naszej polityce zagranicznej, a przynajmniej jej wybiórczości. Niepewność Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w kwestii gwarantowania porządku publicznego na najpewniej niezbyt licznej pikiecie objawiła z kolei wartość haseł o silnym państwie.

Obciążyć cały naród

Bez względu na konkretny cel polityczny obecnej nagonki, nie trzeba być ekspertem by znać pewne ogólne zasady leżące u podstaw treści i metod izraelskiej polityki historycznej. Główną z nich jest przekonanie o zupełnej wyjątkowości i nieporównywalności ludobójstwa Żydów przeprowadzonego przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej do jakiegokolwiek innego ludobójstwa w historii. W tym sensie już sam fakt, że nowelizacja polskiej ustawy o IPN kopiowała właściwie izraelskie przepisy penalizujące zaprzeczanie Holocaustowi, władze Izraela potraktowały jako wyzwanie. To, że część naszych polityków próbowało używać podobieństwa planowanej nowelizacji do izraelskiego prawa jako argumentu mającego ugłaskać przeciwnika trudno nie traktować w kategoriach dowodu ich daleko posuniętej ignorancji.
Drugą ważną zasadą, od dawna już wdrożoną w ramach izraelskiej polityki historycznej, jest maksymalne rozciąganie odpowiedzialności za niemieckie ludobójstwo, rozciąganie poza granice zdrowego rozsądku. Odpowiedzialnymi okazują się nie tylko struktury państwa niemieckiego i naród niemiecki, nie tylko struktury kolaborujące, ale także narody państw okupowanych, w których kolaboranci działali, a w końcu wszyscy ci którzy „nie przeszkodzili”. Wszak przynajmniej taki zarzut stawia się permanentnie narodowi polskiemu. Inna sprawa jednak, że popularny dyskurs w Izraelu, ale też w żydowskiej diasporze, nie ogranicza się do niego. Iluż izraelskich polityków dawało już wyraz przekonaniu o Polakach, którzy, jak to rzekł Icchak Szamir, wyssawszy „antysemityzm z mlekiem matki” byli współsprawcami zagłady Żydów. Jak często mówili o tym różnoracy rabini. Jak często wątek ten zapładniał nawet utwory popkulturowe, że wspomnieć tylko komiks „Maus” autorstwa, pochodzącego z rodziny polskich Żydów, Arta Spiegelmana, uhonorowany  zresztą w USA Nagrodą Pulitzera. Nawet jeśli izraelskie instytucje oficjalnie zastrzegają, że twórcami obozów koncentracyjnych i zagłady byli Niemcy to towarzyszy temu rozpowszechnianie przekonania, że zostały one ulokowane w tak dużej liczbie w Polsce właśnie ze względu na morderczość antysemityzmu Polaków, który miała gwarantować Niemcom znalezienie lokalnych pomocników, utrudnić Żydom uniknięcie śmierci w lokalnym otoczeniu. W Izraelu coraz częściej Niemców zastępują w popularnej narracji o zagładzie bezprzymiotnikowi naziści. To również manewr obliczony na możliwość rozciągania odpowiedzialności na całe kolejne narody bądź grupy społeczne. Dotyczy to także izraelskiego systemu edukacji, który epatując dzieci i młodzież okrucieństwami holokaustu, wszczepia im poczucie aktualności zagrożenia o porównywalnym charakterze, przychodzącego ze strony świata zewnętrznego, choćby ze strony współczesnych mieszkańców Polski widzianych ukradkowo w czasie szkolnych wycieczek do obozów koncentracyjnych. Jaki jest efekt tego typu systemu doskonale zilustrował film dokumentalny Joawa Szamira „Zniesławienie”.
W ciągu ostatnich dni sformułowania rozciągające odpowiedzialność za holokaust na cały naród polski padały wielokrotnie z ust izraelskich polityków, ale też tysięcy użytkowników portali społecznościowych. Wycofując się ze sformułowania „polskie obozy” politycy izraelscy nie ograniczyli się, wbrew temu co sugerowało tyluż wyrozumiałych dla nich komentatorów w Polsce, do zatroskania o wolność badań historycznych nad faktycznie występującymi przypadkami zbrodniczych zachowań pojedynczych Polaków wobec Żydów. Dowodzi tego ogłoszony w środę projekt ustawy Knesetu kwalifikujący procedowaną przez nasz parlament nowelizację jako negowanie holocaustu. Logicznie wynika z tego, że Kneset uznaje naród polski jako całość za współodpowiedzialny za to ludobójstwo.
O tym, że nagonka została rozpoczęta przez Izraelczyków z pełną premedytacją świadczy nie tylko wspomniany fakt uzyskania przez Tel Awiw, z dużym wyprzedzeniem, pełnej informacji o planowanej nowelizacji ustawy o IPN, a nawet możliwości wpływu na jej kształt. Warto przypomnieć, że choć w maju 2015 prezydent Ukrainy Petro Poroszenko podpisał ustawę ustanawiającą karalność za podważanie „zasług” UPA, wśród których to „zasług” są przecież mordy na Żydach, już w grudniu 2015 podczas wizyty w Izraelu postał on przyjęty przyjaźnie. Przyjmując Poroszenkę Netanjahu nawet nie zająknął się w sprawie gloryfikacji rzeczywistych ludobójców.
W istocie bowiem politykę historyczną izraelskie elity zawsze traktowały niezwykle instrumentalnie. Czasem wręcz z pogardą dla faktów historycznych. W 2015 roku Binjamin Netanjahu, w celu dołożenia Palestyńczykom, powiedział na forum Światowego Kongresu Syjonistycznego, że pierwotnie Adolf Hitler nie chciał eksterminować Żydów, ale został do tego namówiony przez palestyńskiego muftiego Jerozolimy Muhamada Amina al-Husajniego. To jeden z przykładów w jaki sposób Izraelczycy wykorzystują holocaust do stygmatyzowania, a co za tym idzie, delegitymizowania na arenie międzynarodowej pozycji tych, których uznają za wrogów.

Wielki i mniejszy brat

Czy do tej sytuacji można zastosować znane powiedzenie że gdy nie wiadomo o co chodzi to najpewniej chodzi o pieniądze? Przekonamy się już niebawem. Nie sposób nie zwrócić uwagi, że izraelska kampania przeciw Polsce rozpoczęła się wkrótce po tym, gdy amerykański Senat przegłosował ustawę, która w praktyce umożliwi organizacjom żydowskim ubieganie się o tak zwane „mienie bezspadkowe” po obywatelach II RP narodowości żydowskiej, a właściwie o odszkodowanie za nie. W grę wchodzi co najmniej 65 miliardów dolarów. Sprawy takie, według projektu ustawy miałyby toczyć się przed amerykańskimi sądami, a roszczenia byłby zobowiązany wspierać Departament Stanu. W niedawnej odpowiedzi na interpelację posła Robert Winnickiego MSZ przyznało, że zarówno instytucje USA jak i amerykańskie organizacje żydowskie od lat wywierają na Polskę nacisk w sprawie tych roszczeń. Toteż nie jest przypadkiem, że w środę izraelsko-polskim konfliktem zainteresował się Zespół ds. Zwalczania Antysemityzmu w amerykańskim Kongresie. Wyraził on oficjalnie „zaniepokojenie uchwaloną niedawno przez Sejm i oczekującą na rozpatrzenie przez Senat ustawą, która przewiduje karanie za doniesienia o polskim współudziale w nazistowskich zbrodniach przeciw Żydom”. Kongresmani Republikanów i Demokratów w swoim liście do Andrzeja Dudy uznali za „historyczne liczne, udokumentowane przypadki Polaków, którzy pośrednio lub bezpośrednio pomagali nazistom w zabijaniu Żydów”. Wprost zaapelowali do prezydenta RP o zawetowanie ustawy, która nie została jeszcze uchwalona.
Wkrótce potem salwę w stronę Polski oddał Departament Stanu, który w pełni poparł izraelskie pretensje. Podjął oskarżenie o to, że nowelizacja ustawy o IPN zagrozi „wolności słowa i badań naukowych”, co jest w USA bardzo ciężkim oskarżeniem i zaszantażował Polskę sugerując, że od ustępstw wobec Tel Awiwu zależą nasze wzajemne relacje, także w dziedzinie bezpieczeństwa, co dobitnie podkreślił strasząc Polaków „naszymi przeciwnikami”. Szantażując Polskę w tak arogancki sposób Waszyngton pokazał jednoznacznie, że rozpatruje nas w kategorii Gwatemali, Hondurasu, bananowej republiki wobec której może sobie pozwolić na wszystko. Ale bądźmy szczerzy właśnie w takiej pozycji wobec USA od lat stawiają nas kolejne rządy.
Tomasz Sakiewicz ma rację w jednym. Konflikt z Izraelem oznacza wystąpienie napięć w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi – Wielkim Bratem Izraela, nie szczędzącym mu politycznego, strategicznego i materialnego wsparcia. Tak będzie także w tym przypadku. W te same tony uderzył w środę także Michał Szułdrzyński. Publicysta „Rzeczpospolitej” napisał bardziej otwartym tekstem, że Polacy po prostu mają się zamknąć, bo „mówiąc wprost nie będziemy mieli dobrych relacji z USA” a Polska „po prostu musi mieć silne wsparcie w sojuszu z Waszyngtonem i Tel Awiwem. Bez tego wsparcia pozostaje jedynie na łasce i niełasce Moskwy”. Inaczej, i tu pojawia się sposób analizowania stosunków międzynarodowych równie „wyrafinowany” co u Sakiewicza, „będziemy się przesuwali w łapy wschodniego niedźwiedzia”.
W istocie poważne niebezpieczeństwo przed jakim dziś stoimy polega na tym, że troskliwy Wielki Brat Izraela jest Wielkim Bratem także w świadomości polityków obecnego obozu rządzącego i poważnej części warstwy opiniotwórczej. Skoro rządzący nie potrafią wyzbyć się „sojuszniczej” naiwności wobec Tel Awiwu, czy będą w stanie przezwyciężyć swoje wasalne nastawienie wobec kraju, który uczynili w swojej strategii jedynym gwarantem bezpieczeństwa Polski i punktem odniesienie jej polityki zagranicznej? Jeśli się na to nie zdobędą przyjdzie nam słono okupywać się i Mniejszemu Bratu. Mniejszemu, choć w waszyngtońskiej hierarchii jednak większemu od Polski.

Wszystko dla Izraela

Kolejne rządy po 1989 r. prowadziły jednoznacznie proizraelską politykę. Wynikało to po części z neokolonialnego charakteru projektu III RP jaki polskie elity rozpoczęły wdrażać wkrótce po zrzuceniu zwierzchnictwa Moskwy. Tak jak na każdym innym polu, polska polityka wobec Bliskiego Wschodu została ukształtowana w myśl dogmatu, że musimy wszystko robić dokładnie tak jak robią mocarstwa zachodnie, przede wszystkim USA, i w taki sposób jak one tego od nas oczekują. Także wtedy gdy Pentagon wywoływał wojny z państwami arabskimi, bądź własnymi rękami, jak stało się to w przypadku Iraku i Libii, bądź przez pośredników, jak dzieje się to w Syrii. Do rozpoczęcia tych wojen zwykle nakłaniał i kibicował im rząd Izraela, uważając je za realizację swoich interesów. Polska wzięła udział w agresji na Irak, a obecnie nasi piloci wspierają działającą w Syrii, skupioną wokół USA koalicję, de facto godzącą w integralność terytorialną Syryjskiej Republiki Arabskiej.
Ponieważ Waszyngton od kilkudziesięciu lat proteguje politycznie i sowicie wspiera materialnie Izrael, to i elity III RP ujrzały w nim sojusznika, choć nie było i nie ma po temu żadnych realnych powodów. Państwo polskie wspierało też Izrael w sposób bezpośredni na arenie organizacji międzynarodowych. Gdy we wrześniu 2000 roku, po prowokacji premiera Ariela Szarona, wybuchło powstanie Palestyńczyków – druga Intifada, już po dwóch miesiącach w Tel Awiwie zjawił się ówczesny minister spraw zagranicznych RP Władysław Bartoszewski. W kordialnej atmosferze grzał się w świetle reflektorów na mównicy Knesetu. Gdy w listopadzie 2012 roku 138 państw poparło w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ przyjęcie okupowanej przez Izrael Palestyny jako członka-obserwatora w szeregi organizacji, Polska była wśród 41 państw które wstrzymały się od głosu. Nasz reprezentant był też jednym z 35, którzy wstrzymali się w czasie gdy Zgromadzenie przegłosowało (z poparciem 128 państw) rezolucję potępiającą faktyczne uznanie przez USA, wbrew prawu międzynarodowemu, Jerozolimy za stolicę Izraela. W obu tych głosowaniach byliśmy jednym z nielicznych państw europejskich zajmujących de facto korzystne dla Izraela stanowisko.
Media głównego nurtu od lewa do prawa ukazują zwykle konflikt o Palestynę z perspektywy izraelskiej, nie wspominając tych, które jak „Gazeta Polska” uprawiają wprost ordynarną jednostronną propagandę w każdym praktycznie tekście dotyczącym tej kwestii. Charakterystyczne, że w niektórych tytułach prasowych komentowaniem tego konfliktu zajmują się od lat właśnie obywatele Izraela jak Szewach Weiss („Wprost”, „Rzeczpospolita”, „Do Rzeczy”) czy Eli Barbur („Gazeta Wyborcza”, TVN, szereg rozgłośni radiowych, obecnie korespondent IAR). Polscy politycy, bez względu na barwy, określają znaczenie stosunków z Izraelem mianem „strategicznych” relacji z „sojusznikiem”. Prześcigają się w różnego rodzaju gestach pod adresem społeczności żydowskiej, które w praktyce są gestami właśnie pod adresem Izraela i USA, wszak w Polsce żyje oficjalnie zaledwie niecałe 8 tys. Żydów. Polska ambasada usilnie starała się aby było ich znacznie więcej. W 2014 roku media ujawniły, że nasze placówki konsularne w Izraelu praktycznie „od ręki” przyznawały polskie paszporty każdemu chętnemu. W latach 2009-2013 było to 2-3 tys. nowych obywateli z Izraela rodem rocznie.
Zapalanie chanukowych świeczek, przywdziewanie jarmułek, sute dotowanie przedsięwzięć kulturalnych czy polityki historycznej środowisk żydowskich w Polsce, w zakresie o jakim mogą tylko pomarzyć inne kilkutysięczne mniejszości narodowe w naszym kraju, kontrakty dla izraelskich firm zbrojeniowych ze strony Ministerstwa Obrony Narodowej – tak czynili kolejni prezydenci, premierzy, ministrowie, samorządowcy. Władze Polski uczyniły bardzo wiele by zyskać przychylność Izraela. Szczególnie Prawo i Sprawiedliwość. Budowa Muzeum Żydów Polskich POLIN, kosztem 180 mln zł z publicznych pieniędzy, została zainicjowana wszak w 2005 przez Lecha Kaczyńskiego (jako prezydenta Warszawy) oraz ministra kultury i dziedzictwa narodowego z ramienia PiS Kazimierza Ujazdowskiego.

Czas na zmianę

Festiwal miłości polskich elit do Izraela był przez lata bardzo jednostronny. Nigdy nie doczekaliśmy się ze strony izraelskiej dowodów uznania czy wsparcia naszej polityki kulturalnej lub historycznej, czy jakiejkolwiek innej, z podobnego szczebla i w podobnym wymiarze, z jakiego Izrael był popierany u nas. Nasze kręgi opiniotwórcze zadowalają się oszczędnie dawkowanymi ciepłymi słowami Szewaha Weissa, który wszak dawno jest już na politycznej emeryturze, czy pochwałami zupełnie anonimowych osobników. Tylko w kierowanej przez proizraelskie elity Polsce nikomu bliżej nieznany 30-latek, kierujący nikomu nieznanym stowarzyszeniem, może stać się celebrytą kręcącym się w otoczeniu czołowych polityków, tylko dlatego, że jest Izraelczykiem prawiącym Polsce komplementy. Jak się okazało Johny Daniels jednak Polsce nie pomógł. Ostatnie miesiące i dni pokazują bardzo wyraźnie, że Izrael nie tylko nie jest naszym sojusznikiem, ale bardzo groźnym, w kontekście roszczeń podnoszonych w USA, przeciwnikiem. Polskie elity powinny przyjąć to do wiadomości. Zmiana polityki wobec Izraela otworzy nam poniekąd nowe perspektywy w stosunkach z państwami arabskimi czy Iranem, mogącymi być ważnymi partnerami w kontekście budowania naszego bezpieczeństwa energetycznego. Ale żeby tak się stało nasi rządzący i elity opiniotwórcze muszą pozbyć się swojego izraelskiego kompleksu.
Karol Kaźmierczak
Dopiero w czwartek rząd ujawnił, że efektem niedzielnej rozmowy premiera Morawieckiego z Binajminem Netanjahu było powołanie dwustronnego „zespołu do spraw dialogu prawno-historcyznego”. Przymiotnik „prawny” w jego nazwie, wskazuje, że Morawiecki już w niedzielę dokonał cichej kapitulacji, zgadzając się, by władze innego państwa decydowały o kształcie ustaw Rzeczpospolitej Polskiej.
Za: Kresy.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz